Stambuł – metropolia na pograniczu Azji i Europy – skłonił mnie do refleksji, jak może wyglądać świat postchrześcijański. Stolica imperium i centrum ortodoksyjnego Kościoła nagle przestaje istnieć, znika chrześcijańska społeczność, pozostaje natomiast czasoprzestrzenna struktura miasta: ulice, domy, place, świątynie, bazar, port, ta przestrzeń czasu od antyku przez Bizancjum, Imperium Osmańskie, państwo Atatürka, aż po współczesną Turcję Erdogana. Obserwuję ludzi, tłumy przemieszczające się codziennie promami przez Bosfor, pomiędzy dwoma kontynentami, ruchem wahadłowym z domu do pracy. Rok wcześniej mieszkałem w pobliżu Placu Taksim na Galacie, gdzie mogłem obserwować społeczno-polityczne zaangażowanie mieszkańców Stambułu, zbierających się wieczorem na wiecach. Podobne zdarzenia miały miejsce w Polsce, w czasach pierwszej Solidarności i stanu wojennego: demonstracje na Placu Zamkowym w Warszawie czy na Placu Wolności i pod Krzyżami w Poznaniu… W ostatecznym rozrachunku przyczyniły się do niewyobrażalnych z punktu widzenia tychże demonstracji przemian.
Mam w pamięci kinetyczny obraz alei wypełnionej czerwono-białymi flagami z półksiężycem i gwiazdą, pod którymi tętniła arteria miasta. Energia tłumu i jego determinacja powróciły w relacjach związanych z uchodźcami. Do obrazów ludzi płynących na czymkolwiek do „ziemi obiecanej” już przywykłem, jednak tłum idący bez końca, przed którym otwierają się kolejne granice to współczesna wędrówka ludów, ruch, który musi każdego zmusić do ustosunkowania się wobec – jak mi się zdaje – nieuchronnej, a może koniecznej, kolejnej przemiany „Ziemi, tej Ziemi”. Przemiana otoczenia wymaga określonej postawy czujności, otwarcia i reakcji. Podziały Europy przestają odgrywać dotychczasową rolę, „świat, w którym żyliśmy” przestał obowiązywać. Na naszym kontynencie rodzi się Nowe Państwo Uchodźców. Zmienia się dużo szybciej i gwałtownie to, o czym uczyliśmy się na lekcjach historii. Staje się teraźniejszością. Niezależnie od racji politycznych, które należy zostawić politykom w momentach przełomowych, ale także codziennych. Pozostaje kwestia człowieczeństwa poza wszelką ideologią, która decyduje o tym, kim jesteśmy.
Antyforma tolerancji jest formą nietoleracji. Prawo ulega rozkładowi, zaprogramowana ideologia obrony tolerancji nie toleruje nietolerancji wobec społecznych ruchów na rzecz poszanowania wartości, które są podstawą political correctness. Sytuacja nietolerowania poglądów o braku tolerancji dla mojej postawy i moich poglądów w zakresie obszarów tolerancji – czyż nie jest szarą strefą, strefą graniczną, w której następuje osobiste zmaganie się z oporem wynikającym z wyższych, „obiektywnych” racji: ekonomicznych, narodowych, historycznych, kulturowych i religijnych? Gdyby przedstawić mapę globu w kontekście wyznawanych religii oraz praktyk i zaangażowania, część Europy jawiłaby się jak Sahara lub depresja. Symptomy tej depresji to ograniczanie zasięgu oddziaływania chrześcijaństwa wypieranego od czasów oświecenia przez to, co sprawdzalne i racjonalne, ale także szczeliny i pęknięcia pomiędzy samymi wyznawcami, wojny religijne, zapomnienie o bogactwie spuścizny kultury, hipokryzja i brak solidarności. Kryzys wartości pomimo wysokiego rozwoju i PKB pokazuje, że tzw. dobrobyt nie wypełnia pustki duchowej, tworzy zaś „chmurę informacyjną agitacji zastępczych potrzeb, intensywnych obrazów i stron autopromocji”.
Idący tłum przywodzi na myśl wędrówkę do Ziemi Obiecanej: mieszkali tam ludzie, potrafiący uprawiać winnice, budować miasta, a jednak nie im została ona przyrzeczona. Obietnica wymagała bezwarunkowego „wyeliminowania tubylców”. Czy Europa nie jest współczesną krainą Kanaan? Miejscem, z którego widać najwyraźniej całą Europę jest Stambuł. Punkt zerowy dla Wschodu i Zachodu, dla cywilizacji Starego Kontynentu, miasto, w którym czas chrześcijański zatrzymał się w 1453 roku.
Uchodźcy z Konstantynopola, którzy zostali przyjęci do świata łacińskiej Europy, przyczynili się do rozwoju humanizmu i renesansu. Nastąpiło symboliczne połączenie Wschodu i Zachodu, czyli to, co nie było możliwe politycznie dla cesarstw, bo przestały istnieć i dla kościołów, które stały (i stoją) oddzielone żelazną kurtyną teologii inspirowanej ludzką słabością. Wskutek zainteresowania człowiekiem dokonał się przewrót w myśleniu i stosunku do geniuszu, do indywidualności, pamiętających jeszcze o Autorze – Stwórcy, ale coraz bardziej skoncentrowanych na sobie.
Biorąc w nawias epoki nowożytne i przechodząc do początku dwudziestego pierwszego wieku oraz przyglądając się kondycji Europejczyków, w celu zobrazowania imperatywu konieczności bycia wolnym jako diagramu można posłużyć się dalekowschodnim symbolem węża pożerającego własny ogon. Końcówka ogona symbolizować będzie zanik instynktu samozachowawczego w kontekście zmieniających się warunków otoczenia na rzecz krótkowzrocznego skoncentrowania się na zaspokajaniu własnych potrzeb. Taki długotrwały stan w sposób niezauważalny doprowadza osoby/społeczeństwa do świadomego letargu. Funkcjonują rodziny, instytucje, urzędy, wojsko, ale większość jest nieświadoma, że pomimo wyznawanych, szlachetnie oświeconych zasad następuje rozpad przebiegający symultanicznie na wielu poziomach. Dlaczego nie widać objawów tej społecznie kontynentalnej infekcji? Ponieważ brakuje punktu odniesienia do „podobieństwa”, na którego Wzór zostaliśmy uformowani/stworzeni. Przestał działać jeden z czynników, któremu poddawały się społeczeństwa i poszczególne osoby. Nawet jeżeli błądziły i popadały w fanatyzm, to miały możliwość samooczyszczenia dzięki sile oddziaływania zasad, od których odstępowały. Upadek Bizancjum był totalny, a rozpad i utrata niepodległości Najjaśniejszej Rzeczypospolitej – czyż nie odzwierciedla przypadłości większościowego mechanizmu autodestrukcji?
Idąc rano w kierunku mostu Galata deptakiem Istiklal Cadesi, spotykam tych samych ludzi, którzy do późnych godzin nocnych usługiwali mieszkańcom Stambułu i turystom. Podziwiam ich, z jaką żywotnością podchodzą do rutynowego sprzątania fragmentu ulicy przypisanego do ich interesu. Przemywany granitowy i marmurowy chodnik odbija promienie słońca, ujawnia powierzchnię podobną do ciała. Wchodzę w rozlaną plamę, oślepiony, jestem świadkiem ablucji miasta jak przy narodzinach dziecka. O tej porze ulica ma duży oddech pustej przestrzeni. Niewielka liczba osób ułatwia dokonanie analizy architektury wzniesionej na przełomie XIX i XX wieku. Mijam konsulaty Holandii i Rosji, przy greckim stoi opancerzony pojazd wojskowy i żołnierze… W twarzach pracujących, w motoryce ciała nie dostrzegam znużenia. Pracują samotnie, ale w takt wewnętrznego rytmu mrowiska. Podjeżdżają samochody, jedne zabierają śmieci, drugie z dostawami nowych produktów. Egzystencja człowieka i miasta rządzi się tą samą zasadą przemiany materii.
Na moście Galata wędkarzom, a właściwie żyłkarzom Energia Życia każe wypełnić każde wolne miejsce, które staje się użyteczne: złowione ryby można od razu kupić. Na poziomie poniżej jezdni mieszczą się liczne restauracje, podczas konsumpcji można równocześnie obserwować konkurujące ze sobą – jak z zaplecza teatru, poprzez gęsto spuszczone liny – żyłki wędrujące do zatoki, podnoszone wraz z dygocącymi rybkami. W tle dynamicznie zmieniająca się sytuacja na styku ujścia Golden Horn oraz początku i końca Morza Marmara i Bosforu – wielokrotnie, diagonalnie rozcinana przez przeróżne jednostki pływające woda ledwie nadąża zabliźniać się, a cięcia następują raz za razem. Oglądane w perspektywie kulisowej sylwetki statków i promów nachodzą na siebie, każą obserwatorowi wstrzymywać oddech i oczekiwać tragicznego finału, z pewnym niedowierzaniem, że w tej morskiej akrobacji jednak nie dochodzi do zderzeń. Zegar genius loci bije gwałtownie, musi być zsynchronizowany ze sternikami co do sekundy, ale także z pozostałymi milionami mieszkańców – potomkami zdobywców, systematycznie stymulując na przestrzeni wieków działanie dawnego Imperium Osmańskiego i państwa tureckiego w dążeniu do postawionego sobie celu metropolii i mieszkańca – istnienia.
Czyżby Bóg umarł? A może ofiara składana w Domu Mądrości Bożej przestała być Jej godna?